Niniejszy artykuł powstał wiele lat temu i odnosi się do minionej sytuacji, ale opisane w nim mechanizmy nadal działają i są groźne dla początkujących w rozwoju duchowym. Ludzie, którzy chcą wykonywać praktyki duchowe, powinni sobie dokładnie określić, co to jest rozwój duchowy i do czego ma ich doprowadzić? Jest to o tyle ważne, że w tym zakresie poznania, który jest bardzo subiektywny i prawie nieweryfikowalny, panuje ogromne pomieszanie. Pomieszanie to wynika z jednej strony z niepełnej (ograniczonej) świadomości tych, którzy dzielą się (ba, „muszą” się dzielić) swymi duchowymi odkryciami, z drugiej strony z faktu, że niektóre kompromitujące duchowość trendy są nieoficjalnie popierane i finansowane przez organizacje kościelne lub służby specjalne po to, by skompromitować w oczach społecznych duchowość niechrześcijańską, czy parapsychologię. Nie brak też świadomej i celowej dezinformacji. Przecież katolicyzm to walka duchowa. A jeśli ktoś deklaruje walkę, to musi sobie znaleźć wroga. Niby jest nim Szatan. Ale “szatan ma wiele obliczy”. Najpierw przytoczę słowa, które napisałem w 1997 roku, a więc 6 lat temu. Gra jest chytra, ponieważ wielkie organizacje boją się nie tyle wpływów małych grup wyznaniowych, bądź psychotronicznych, co sposobów „manipulacji”, które grupy te mogą potencjalnie stosować, by zniszczyć państwo czy kościół. Lęk ten jest pielęgnowany na pewno na wyrost. Zaniepokojeni utratą swych wpływów manipulatorzy usiłują zdążyć przed okultystami! Używają do tego między innymi tytułów czasopism, które kiedyś były związane z ezoteryką i parapsychologią, np. swego czasu Nie z tej Ziemi. Okultyzm i parapsychologia nie od dziś pociągają za sobą wszystkich, którzy w oficjalnych kultach religijnych mimo najszczerszych chęci nie potrafią dopatrzyć się cennych dla nich wartości. Mają oni dość płycizny duchowej, intelektualnej i moralnej, więc usiłują sięgnąć głębiej, w otchłanie umysłu i Rzeczywistości. Mało kto wie, że tym ludziom Kościół Katolicki rzucił wyzwanie ogłaszając nową reewangelizacyjną krucjatę, chcąc ich odzyskać dla Jezusa. Tu i ówdzie reewangeliści usiłują rozmawiać z okultystami powołując się na naukę. W Nie z tej Ziemi nr 6/97 opublikowano apel katolickich naukowców, których uważam za niedouków z naukowymi tytułami. W świecie, w którym panuje materializm, oni jedyni zdają się mieć odwagę, by wypowiedzieć swoją „prawdę”: „podporządkujcie naukę biblii. Udowodnijcie naukowo, że to, czego nie ma w biblii, nie może w ogóle istnieć”. To podejście do JEDYNIE SŁUSZNEJ prawdy mające w kościele katolickim wielowiekową tradycję, zostało jakiś czas temu zepchnięte na margines rozważań naukowych i przez ostatnie około 200 lat zwykle było wyszydzane. A przecież jeszcze nie tak dawno katoliccy uczeni osiągali niezaprzeczalne „sukcesy”. To oni udowodnili ponad wszelką wątpliwość, że przez skonstruowany rękami Galileusza teleskop nie można nic zobaczyć. Nawet nie próbowali patrzeć, ponieważ w biblii nie ma ani słowa na temat teleskopów. Wiadomo więc było, że jeśli coś przez niego widać, to musi być tylko szatańska sztuczka. Jak ten dowód naukowy skończył się dla Galileusza, wiedzą wszyscy, którzy ukończyli szkołę podstawową. Nie z tej Ziemi, pismo, które zaczynało od ezoteryki, w pewnym czasie zostało wykupione przez jakąś organizację kościelną i odtąd z takimi metodami sympatyzowało. Ten sam nr gazety przyniósł wyniki „badań medycznych” nad biorezonansem. A ich naukowa podstawa brzmi, jak zazwyczaj w kwestiach spornych: „nie wierzę, bo nie sprawdziłem, nie zamierzam sprawdzać, bo nie wierzę”. Myślę, że odważni uczeni katoliccy, którzy publikowali w Nie z tej Ziemi i którzy spotkali się w Gdańsku, by ostrzec wszystkich przed niebezpieczeństwami związanymi z okultyzmem, zasługują na szczególne uznanie i szczególny podziw swych kościelnych patronów za swą wybitną moralno – naukową postawę: wiara przeciw poznaniu. Obrazowo przedstawia to w innym artykule zakonnica opowiadając, jak to się jednej z siostrzyczek „pomerdało” w głowie z powodu praktykowania medytacji zen. „Na szczęście w porę ocknęła się”. Na szczęście, bo przecież Stary Testament zakazuje (samo) poznania. Ktoś za pośrednictwem pisma, które zaczynało od ezoteryki, chciał zdezorientowanych czytelników wywieźć „pociągiem donikąd” (tytuł rozważań zakonnicy). Brzmiało to jawnie podejrzanie, ale nie dla stałych sympatyków Pisma. Ci pojęli w czym rzecz, kiedy w 200 nr Nie z tej Ziemi triumfalnie ogłoszono, że udało się wyrwać z rąk szatana największe z polskich pism ezoterycznych, a czytelników przekręcić. I to był ostatni nr Pisma. Publiczność dopiero teraz ocknęła się. Dokładnie do pseudonaukowego nurtu badań nad psychotroniką i zjawiskami tajemnymi nawiązywał również artykuł dr Kiszkowskiego zamieszczony w kolejnym numerze pt.: Co warto wiedzieć o radiestezji. Przyznaję, że tego, co ma do powiedzenia utytułowany stopniem naukowym autor, wiedzieć nie warto. Pan dr wykazuje się żenującym brakiem wiedzy w zakresie geologii i radiestezji. Mogę zrozumieć, że przez 12 lat badań(!) dr nie widział żyły wodnej, bo mu się nigdy nie chciało zajrzeć do głębokiego wykopu, czy drążonej studni, ale żeby zaraz uważać swą ignorancję za dowód naukowy? Rozumiem, że to możliwe, bo dr zapewne czytał Stary Testament, w którym zakazuje się rabdomancji (czyli wróżenia z patyków). O tym, jak daleko pozostaje on w tyle wobec rzeczywistości, świadczy fakt, że stare, wyświechtane teoryjki, które śmieszą radiestetów, służą mu do krytyki radiestezji. To tak, jakby ktoś zaczął naukowe obalanie kosmonautyki od krytyki systemu ptolemejskiego! Spróbuję podyskutować naukowo w stylu dr Kiszkowskiego i siostrzyczki opowiadającej o Ojcach Pustyni: Mam naukowe dowody na to, że praktyki katolickie są szkodliwe. Kiedy tylko zaczynają bić dzwony kościoła, wszystkie psy w mojej okolicy zaczynają wyć, jakby je opętało 1000 szatanów. Dzieje się tak kilka razy dziennie. Psy są nieuprzedzone religijnie, więc stanowią obiektywny przedmiot badań. Ach, gdyby wyły tylko moje psy, można by przypuszczać, że je tak wrednie wychowałem. Ale co powiedzieć o tych, których właściciele chodzą do kościoła 2-3 razy dziennie i to już od 7.00 rano? Im nie można postawić takiego zarzutu. Nawet gdyby ktoś próbował podejrzewać, że je wszystkie naraz hipnotyzuję. To podejrzenie jednak wydaje się nie do udowodnienia w świetle nauki zależnej od Biblii. Pozostaje za to dowód niezbity: Biblia ani słowem nie pochwala hałasowania w świątyni kilka razy na dzień. A więc, w świetle naukowo przeprowadzonych badań wniosek jest logiczny: praktyki katolickie szkodzą. Oddając należne hołdy katolickim gigantom duchowym i intelektualnym przypominam sobie, jak kiedyś przyszedł do mnie kolega studiujący fizykę i oznajmił: —Jak ty, człowiek z wyższym wykształceniem, możesz wierzyć w takie bzdury, jak radiestezja czy bioenergoterapia! Przecież nauka udowodniła, że człowiek nie wypromieniowuje żadnej energii. Zachowałem spokój i poprosiłem, żeby zbliżył dłoń do moich rąk. Zapytałem, czy coś czuje? Odpowiedział, że nie. Dotknąłem więc jego dłoni moją ciepłą ręką i zapytałem, czy teraz coś czuje. Zgodnie z zasadami naukowego nie uprzedzenia odpowiedział, że teraz też nic nie czuje. Tu zadałem mu „cios poniżej pasa”, zupełnie niezgodny z etyką naukowca i zapytałem, czy czuje ciepło? —O tak, – odparł. – Ciepło czuję. Mój kolejny nieetyczny z naukowego punktu widzenia wyczyn polegał na tym, że zadałem mu pytanie: „czym jest ciepło”. Jako fizyk był zszokowany. Odkrył, że człowiek emituje promieniowanie podczerwone. W tym momencie fundament jego naukowego światopoglądu zaczął wykazywać rysy i pęknięcia. Cóż jednak za wartość naukową ma doświadczenie empiryczne, jeśli biblia (czyli podstawa wiary) o czymś milczy. Niektórym może byłoby nawet łatwiej, gdyby choć Marks czy Lenin wypowiedzieli się w tej sprawie. Ich to jednak też nie interesowało. Jak więc widać, „prawdziwa” nauka (a już katolicka w szczególności) nie ma żadnych podstaw, by zająć się rzetelnym badaniem zjawisk znanych psychotronikom. Nie jest w stanie niczego powiedzieć na tematy, którymi zajmują się ezoteryka, czy Nauka Chrześcijańska. Może tylko przed nimi ostrzegać i straszyć szatanem, czy sądem ostatecznym, na istnienie których ma niewątpliwie “naukowe” (choć zupełnie nie empiryczne) dowody. Powrót do wartości chrześcijańskich cieszy dużą część społeczeństwa. Powinien jednak skłonić do zastanowienia redakcje pism ezoterycznych, które też opisują “cuda” katolickie. Oto jeden z nich: Pewna pani wyrzuciła obrazek matki boskiej, a potem czuła się winna wobec matki. Trwało to kilkanaście lat, aż ujrzała podobny obrazek na bazarze. Kupiła go i stał się cud! Przeszło jej poczucie winy! Jezu! Jesteś Wielki! Na razie powrót do wartości chrześcijańskich toruje sobie drogę do sumień dziennikarzy, ginekologów i naukowców. Kiedy zadomowi się wśród prawników, mogą znów zapłonąć stosy. Ta tradycja jest przecież całkiem świeża. Nie dalej bowiem jak 90 lat temu na Helu wypławiono ostatnią czarownicę. Niestety (niestety dla miłośników mocniejszych wrażeń), okazała się niewinna, więc poszła na dno. „Dno” to jest to właściwe i jedyne słowo, które kojarzy mi się z całą nową krucjatą. W 1997 roku katolikom było brak podstaw ideologicznych, na których mogliby oprzeć legalnie swoje prawo do wtrącania się w życie wszystkich innych, do narzucania im swej woli i swego “jedynie słusznego” światopoglądu. Ten brak miała zlikwidować deklaracja Dominus Jesus. Dziś wirus Dominus Iesus nadal atakuje, choć nikt już nie wskazuje na niego, jako na sprawcę. Groźny wirus wydostał się na świat z Watykanu. To wirus umysłu. Jest on o wiele groźniejszy od choroby wściekłych krów, gdyż powoduje odmóżdżenie u sporej rzeszy katolików. W komentarzach prasowych po opublikowaniu tej deklaracji Kościoła katolickiego zwracano uwagę przede wszystkim na poniżające i upokarzające w formie i treści sformułowania dotyczące innych wyznań, niż katolicyzm rzymski. Nie zwrócono uwagi na praktyczne konsekwencje opublikowania dokumentu, w którym twierdzi się, że jedynie Kościół Rzymski dzierży klucze do zbawienia, a reszta to barachło. Dziennikarze i publicyści nie docenili chorobotwórczej mocy wirusa Dominus Iesus. Ale efekty już mamy. Wystarczy tylko posłuchać tu i ówdzie, i przyjrzeć się poczynaniom aktywnych społecznie katolików. Przecież ten dokument daje moralne uzasadnienie dla wszelkich działań niezgodnych z prawem (czytaj łajdactw), na mocy których katolikom i Kościołowi przyznaje się szczególne przywileje i na mocy których szykanuje się innowierców. Nic ująć nic dodać. Być może publicyści poczuli się przyzwyczajeni, że dokumenty Watykanu przechodzą bez specjalnego echa. Ten jednak jest wyjątkowy. Daje moralne wsparcie wszelkim katolikom rzymskim wojującym przeciw całemu światu. Dlatego po jego publikacji zainfekowani jego ideologią coraz zajadlej żądają cenzury kościelnej i wprowadzenia prawa kościelnego do cywilnego ustawodawstwa. Taki dokument był potrzebny wszystkim walczącym o supremację swojej „jedynie słusznej” religii. Nie piszę tego bez podstaw. Katolicyzacji uległa nawet partia socjaldemokratyczna. Kilka dni po publikacji Deklaracji watykańskiej supremacji nad światem otrzymałem telefon od katolika, który kupił moją książkę o niekonwencjonalnej psychoterapii i wiedząc, że to „grzech”, przeczytał z niej kilka zdań, które wprawiły go w przerażenie. Był święcie oburzony, jak ja śmiem pisać coś, co nie jest zgodne z katolickim światopoglądem. Był jeszcze bardziej oburzony, kiedy dowiedział się, że książka sprzedaje się w zwykłych księgarniach. „To pewnie dlatego, że ci ludzie nie są świadomi, co sprzedają” – warczał do słuchawki życząc mi przy okazji błogosławieństw od „jedynego prawdziwego Boga”, o którym miał do powiedzenia tylko tyle, że jest prawdziwy i bardziej przypomina Szatana niż kochającego Ojca. W międzyczasie zdążył mnie oskarżyć o to, że swymi publikacjami doprowadzam do rozchwiania umysłowego w tak ciężkich czasach. Żądał, żebym zaczął cenzurować swoje książki i prezentować jedynie słuszną linię KK. Niesfornym księgarzom zapowiedział akcję uświadamiania, by nie sprzedawali tak niebezpiecznej duchowo literatury. Wariat? Nawiedzony? Sądzę, że to jedna z wielu ofiar wirusa Dominus Iesus (czytaj: Dominus Vaticanus). Innymi są odmóżdżeni katoliccy posłowie – wandale, którzy zdemolowali wystawę sztuki, ponieważ nie podobała im się rzeźba papieża. Jak się okazuje, Papież też się rozchorował na chorobę, która wykluła się pod jego bokiem. Wezwał więc prawników, by w imię trwałości małżeństwa łamali prawo obowiązujące w swoich krajach. Ale Papieżowi wolno, bo to “najwyższy autorytet moralny”. Czy można lekceważyć religijnych szaleńców, jeśli rękojmią ich działania stają się dokumenty panującego kościoła? Wyobraźcie sobie akcję uświadamiającą nie tylko księgarzy, ale i kioskarzy. Taka akcja jest faktem! Molestowanie sprzedawców w sprawie gazet antyklerykalnych, erotycznych, czy nawet młodzieżowych powoduje, że znikają one ukryte pod ladą. Czy to już epidemia spowodowana wirusem Dominus Iesus, czy tylko stadium wylęgania choroby prowadzącej do odmóżdżenia całego społeczeństwa, które już teraz godzi się na tego typu akcje? A winą zostaną obarczeni: odstępcy, żydzi, masoni, okultyści i … Bóg wie, kto jeszcze. A może nadszedł już czas, by w celu zwalczenia epidemii, połączyć swoje siły i stworzyć silną partię antyklerykalną, w której szeregach znajdą miejsce ludzie różnych wyznań niezależnie od dzielących ich opcji światopoglądowych? Zanim rozdziobią nas kruki i wrony! Ja wiem, że ludzie zajmujący się rozwojem duchowym stronią od polityki, ale polityka ma to do siebie, że nie stroni od nich. Politycy mają w zanadrzu oręż w postaci wirusa Dominus Jesus i posłusznych wykonawców swych poleceń. Dziś żądają odwołania się do tradycji chrześcijańskiej Europy w konstytucji Unijnej. Tyle, że Europa jest chrześcijańska w Polsce i Watykanie. W państwach Unii jest zazwyczaj laicka. Przedstawiciele oficjalnych kultów religijnych zawsze i wszędzie odwoływali się do świadomej i celowej dezinformacji. Chodziło im zawsze o to samo – o ziemską władzę nad duszami, o pozbawienie wpływów, wiary, a przede wszystkim MOCY tych, którzy mogliby stanowić dla nich potencjalne zagrożenie. Dziś ataki na ludzi zajmujących stanowisko odmienne od katolickiego, nasilają się. Służą temu różne podjazdy polityczne, ale też i coraz silniejsze grupy modlitewne, które uprawiają czarną magię zwaną modlitwami w intencji nawrócenia się. Muszę przyznać, że w wielu wypadkach są one skuteczne. Wielu dokonuje też rozbijackiej roboty w grupach rozwoju duchowego. Metody są te same, co w polityce – plotki, obmowy, szykany itd. Wielu się na to łapie. Nie musisz znać wszystkich powodów, dla których tu i ówdzie popiera się zamieszanie związane z duchowością – plotki, obmowy, wyśmiewanie ludzi, którzy mają autentyczne osiągnięcia. Wystarczy, że dowiesz się, iż zamieszanie leży w interesie wielkich organizacji religijnych czy państwowych opartych na fałszu i przemocy, w interesie wszelkich manipulatorów, którzy boją się utracić swoje wpływy i dochody. Tak było zawsze, tak jest i tak będzie. Nie twoja sprawa w to ingerować. Twoją sprawą jest nie dać się zwieść. A do tego potrzeba ci ogromnie dużo zaufana do Boga i do Jego prowadzenia. Tak dużo, żebyś zawsze bardziej wierzył Jemu, niż wszystkim „złotoustym” krzewicielom jedynie słusznej prawdy wyczytanej przez nich w jakiejś świętej księdze. Do tego potrzeba ci i woli i zdecydowania. A przede wszystkim poczucia bezpieczeństwa i bożej ochrony. Wszyscy heretycy, którzy o tym zapomnieli, znikli z powierzchni Ziemi. Większość z nich miała aspiracje chrześcijańskie. Żywotność chrześcijaństwa zastanawia mnie i dziwi. Dla chrześcijan oczywistym jest, że ciało Jezusa, które obumarło, zyskało żywot wieczny. Głęboko w to wierzą i usiłują pójść w Jego ślady. Moje jednak skromne pytania brzmią: Czy praktyka, która przez 1950 lat okazała się zupełnie nieskuteczna, jest tą właściwą? Czy jej nieskuteczność nie wynika czasem z błędów w samym założeniu? I wreszcie, czy życie bez nadziei na zmartwychwstanie utraciłoby sens? Jeśli rozniecasz w sobie nadzieję w oczekiwaniu na coś, co ci obiecano, a ciągle nie dostajesz tego, to jak długo wytrzymasz ze swą nadzieją? Czy jeśli zmienisz swe oczekiwania na bardziej realne, to twoje życie nagle straci sens? Rozterki pojawiają się tylko w życiu tych, którzy „postawili na jedną kartę”. I choć tą kartą nie jest atut, boją się, że tracąc ją, przegraliby z kretesem.
|