Wiadomo nie od dziś, że kluczem do duchowych sukcesów jest równowaga miłości, mądrości i mocy. Miłość, mądrość i moc to dary Boże. Owych darów Bóg ma dla nas znacznie więcej. Aby nimi dysponować, wystarczy je zaakceptować i przyjąć, że one już w nas są. Kiedy jednak niepokorna istota słyszy, że są one wynikiem bożej łaski, zaczyna się obrażać i odtrąca je z niesmakiem: “obejdzie się bez łaski”. Również poczucie niegodności nie sprzyja przyjmowaniu darów i błogosławieństw bożych. Tu kłania się w pas, albo i poniżej, samoocena aspiranta. Miłość, mądrość, moc i wiele innych doskonałych cech, które np. Św. Paweł nazywał owocami ducha, mogą zostać ugruntowane w podświadomości i osobowości człowieka za pomocą codziennej praktyki medytacyjnej, bądź medytacyjno – afirmacyjnej (która daje znacznie szybsze efekty). Chcę podkreślić, że te cechy można jedynie odkryć i rozwinąć, a nie nabyć. Nabyte zostały już dawno, chyba w momencie pojawienia się pierwszego człowieka. Z kolei warto też zastanowić się i nad tym, że określenie “owoce ducha” sugeruje wyraźnie, że owe cechy, czy też uczucia wyższe, rozwijają się w wyniku wykonywania praktyk duchowych, a nie w wyniku przyjęcia inicjacji, samokontroli (jak chcieliby purytanie), czy choćby nawet przyjęcia chrztu. Faktem jednak jest, że w obecności osób, które są duchowo rozwinięte i emanują miłością, mocą, mądrością i spokojem, odczuwa się silny wpływ tych wibracji. Stąd wynika przekonanie, że do inicjacji w te energie potrzebny jest jakiś guru. Kontakt z guru czy świętym (byle nie z żywą świętą amerykańskich nastolatek) może nas wzmocnić energetycznie i co nieco nawet przekodować energetycznie. Jednak żadne zabiegi nie są w stanie rozwinąć owoców ducha, jeśli nie opierają się one na medytacji, czy modlitwie kontemplacyjnej. Rozwija je tylko koncentracja uwagi na najwyższej jakości doznań, na czystej boskości i na cechach właściwych Bogu. I to w tym celu w jodze wykonuje się medytację “jestem Bogiem”, a w chrześcijaństwie: “jestem jedno z Bogiem”, “jestem ukochanym dziedzicem Boga, stworzonym na Jego obraz i podobieństwo”. Ktoś, kto medytuje, że jest Bogiem, musi jednocześnie medytować i nad tym, że ma wszystkie cechy właściwe dla Boga. A z kolei wyobrażenie o tym, co dla Boga jest właściwe, a co nie jest, to domena wyobraźni. Inaczej jednak zacząć się nie da. Dopiero długotrwałe medytacje związane z poddaniem się Bogu i Jego prowadzeniu w pełnym zaufaniu przynoszą oczyszczenie umysłu z wyobrażeń. Wówczas w miejsce wierzeń pojawia się świadomość. Możesz sobie wyobrażać, że miłość czy mądrość urzeczywistniłeś w 100%. Kiedy jednak skonfrontujesz swoje duchowe osiągnięcia z mocą, wówczas może się okazać, że NIC CI NIE WYCHODZI. A może tylko nie zarabiasz wystarczająco, bądź chorujesz, albo masz kłopoty? Ty możesz się łudzić, że jest to dowodem twej wielkiej pokory, ale ja się pytam, gdzie się podziała twoja moc i gdzie straciłeś kontakt z bożą mocą w sobie? Odkrycie niezdolności do posługiwania się mocą może rozwiać twoje złudzenia dotyczące twej doskonałości. W tym nie ma nic złego. W tym momencie może nawet pojawić się impuls do oczyszczenia swych intencji dotyczących Boga i duchowej praktyki. Znaczne niebezpieczeństwo pojawia się wówczas, kiedy człowiek uruchamia moc bez miłości i mądrości. Wówczas może się stać niebezpieczny nie tylko dla innych odrzucających miłość głupków, ale również i dla siebie. Wówczas to w glorii chwały i w otaczającej go aureoli człowieka sukcesu może poważnie zaszkodzić sobie zarówno psychicznie jak i duchowo. No tak, – powiesz – ale ma szmal, a szmal rządzi światem. Powiesz: Wszystko w ręku Boga… Czy zgodzisz się, byś i ty znalazł się w ręku Boga, jako Jego doskonałe narzędzie? Zaślepienia i przywiązanie do urojeń znikają w trakcie duchowej praktyki, choć nie automatycznie i nie zawsze do końca. Trzeba być zawsze bardzo czujnym, żeby nie wziąć prawdy za urojenia i na odwrót. Ludzie praktykujący regresing są w tym momencie w jakiś sposób uprzywilejowani. Mają bowiem do dyspozycji sposób pozwalający im na przeglądanie intencji i ich źródeł. Sam jednak sposób nie czyni cudów, bo jeśli dany człowiek nie ma intencji do skonfrontowania się ze swymi urojeniami, to do takiej konfrontacji zazwyczaj nie dopuszcza. To dlatego spotykam często ludzi, którzy tą metodą pomogli sobie w uwolnieniu od chorób czy różnych drażniących ich kłopotów, ale poza tym nie posunęli się ani o krok dalej. Dalsze bowiem kroki godziłyby w ich nie ugruntowaną samoocenę lub w urojenia, do których byli przywiązani i od których nadal czują się niewolniczo zależni. Dokładnie tak samo dzieje się z adeptami wszystkich duchowych praktyk. Niezależnie od tego, czy są joginami, czy katolickimi księżmi. Ich WIEDZA przesłania im BOGA i rzeczywistość. Boga przesłaniają ponadto ludzie, z którymi “należy się liczyć”. W każdej tradycji religijnej uznaje się a priori, że mądrość (łaska, napełnienie Duchem Świętym) przełożonego jest większa niż podwładnego. Chrześcijaństwo dodaje do tego, że napełnienie duchem świętym mężczyzny – głowy rodziny – jest większe od napełnienia jego kobiety i dzieci. Z założenia też uczeń nie może być bliżej Boga, czy oświecenia, niż jego Mistrz. Wiemy, że bł. Siostra Faustyna Kowalska w swym dzienniczku przyznała, że głos księdza jest dla niej ważniejszy od głosu Boga. Jej stanowisko przedstawia się wiernym katolikom jako ideał do naśladowania. Przebaczam wszystkim, którzy starali się dla mnie być ważniejsi od Boga, którzy przesłaniali mi Boga. A na dodatek: Przebaczam sobie, że za ważniejszych i potężniejszych od Boga uznałem …... (tu sobie wymień). Wielu ludzi nie nadaje się do samodzielnej praktyki duchowej. Brak im wiedzy i doświadczenia. Powinni oni modlić się o najbardziej kompetentnych, światłych, trzeźwych i przytomnych przewodników duchowych. Mogą sobie też afirmować, że na takich zasługują i tylko do takich trafiają. Tymczasem z niepokojem obserwuję, jak w zachwycie tłumy żądne duchowych doznań, adorują przybywających z zagranicy oszustów i dają się im inicjować w praktyki, od skutków których… należałoby się czym prędzej uwolnić. Takim inicjacjom często towarzyszy subtelna manipulacja, podczas której każdy odnosi wrażenie, że właśnie oto otwarły się przed nim niebiosa, bo pojawiła się szansa zrealizowania tego, o czym zawsze marzył. A o czym marzą duchowi aspiranci? Jak manipulatorom udaje się odczytać te głęboko skrywane marzenia i oczekiwania? Uwalnianie się od przywiązania do urojeń, do nierealnych obietnic z poprzednich wcieleń, może sprawiać niemiłe wrażenie. Ja jednak jestem świadomy ceny duchowej, jaką płaci się za takie oszustwa i za dążenie do zrealizowania nieosiągalnych pragnień. Czasami okazuje się, że osoba medytująca i wykonująca modlitwy jest dla społeczności dużo bardziej pożyteczna niż większość czynnych zawodowo mieszkańców razem wziętych. Zaobserwowano bowiem, że w wielu przypadkach obecność takiej osoby przyciąga do miejscowości powodzenie i pieniądze. W takiej sytuacji rzeczywiście zasługuje ona na wysokie wynagrodzenie, choć efekty jej działań dość trudno jej przypisać. Za czymś takim niewątpliwie tęskni wielu duchowych aspirantów. Nie osiągną oni jednak nigdy tego stanu, jeśli sami dla siebie nie nauczą się przyciągać pieniędzy i powodzenia. A to jest możliwe, gdy uwolnią się od pożądania, a będą świadomi, że na wszystko to zasługują jako ukochane dzieci boże lub jako boskie istoty. Aby dojść do takiego stanu ducha i świadomości, wielu potrzebuje nie tylko modlitw i afirmacji. Często przydają im się sesje uwalniające od przywiązania do życia pasożytniczego, któremu towarzyszą żądania utrzymywania ich przez społeczność, dla której rzekomo są cenni. Najśmieszniejsze w ich przypadku jest zazwyczaj to, że owemu przekonaniu o pożyteczności i niezbędności, towarzyszy niska samoocena i barak jakichkolwiek pożytecznych umiejętności. Ten, kto rzeczywiście dojrzał do zaawansowanych praktyk, zawsze potrafi znaleźć środki umożliwiające mu dostatnie życie. I nie musi się o nie martwić, ani specjalnie zabiegać. Dostaje je, ponieważ dużo daje. A dawanie to nie zawsze musi być przez wszystkich wokół postrzegane. Jest jeszcze inny owoc medytacji i kontemplacji: otóż osoba taka po jakimś czasie staje się naturalnym uzdrowicielem, który w wyniku wpuszczenia do swego ciała i umysłu boskiej energii zaczyna uzdrawiająco oddziaływać na otoczenie. Po prostu stymuluje u otaczających go ludzi uzdrawiające procesy, czy tego sobie życzy, czy nie. Czasami jego oddziaływanie zaznacza się nawet w promieniu kilku kilometrów. Można stwierdzić, że medytujący (rzadziej rozmodlony) człowiek pełni funkcję czakramu – miejsca silnie promieniującego pozytywną energią. Nasze postępy na duchowej ścieżce zależą od wielu czynników. Ważny jest wybór nauczyciela – świadomego i duchowo rozwiniętego. Ważne poznanie transformacyjnych praktyk duchowych. Ale najważniejsze są nasze własne intencje dotyczące rozwoju duchowego swojego i innych. A z tymi bywa różnie. Zawsze spotykałem ludzi, którzy deklarowali chęć rozwoju duchowego, a kończyli na intelektualnym lub na rozpanoszeniu egoistycznych dążeń. Większość z nich chciała się rozwijać duchowo, choć nie wiedziała, po co. No bo to modne i takie … duchowe. U wielu też za deklaracjami rozwoju kryły się zobowiązania, by zemścić się na kimś, bądź w odpowiednim momencie zahamować jego rozwój pokazując mu albo zagrożenia, albo atrakcyjność innej drogi, która sprowadza na manowce. Dlaczego ludzie z wysokim poziomem świadomości dają się na to nabrać? Strach przed oświeceniem i jego skutkami bywa tak silny, że osoby przez wiele lat pracujące nad swym rozwojem, nagle dokonują zwrotu wstecz i zapierają się wszystkiego. Realizacji planu: “rozwijam się duchowo, ale nie dopuszczę do samorealizacji – oświecenia”, może służyć wiele środków: nie ten mistrz, nie ta praktyka, zaparcie się związków z odpowiednimi dla siebie partnerami (by nie ogłupieć z miłości) czy guru i wreszcie “triumfalny odwrót ze ścieżki ku zatraceniu”. Dzięki temu ostatniemu pewne osoby przeklinają swych mistrzów (np. Sai Babę, L. Orra), albo opowiadają niestworzone rzeczy o hunie, regresingu, medytacjach, czy afirmacjach, by uchronić innych przed popadnięciem w szpony “Złego”. Nie wiem, na co te osoby liczą, ale jestem pewien, że padły ofiarami własnego zaślepienia i strachu, czasami poczucia niespełnienia się w zemście lub samozniszczeniu. Czują, że jeszcze nie doszły do tego, co pchnęło je ku upadkowi duchowemu (według nich miał to być chyba rozwój?). I wydaje im się, że nie doznają spełnienia, póki nie zrealizują swych niecnych zamiarów. Aby nie popaść w skrajności, warto przebaczyć sobie i innym. Warto podnieść swą samoocenę tak, by czuć się właściwie (dobrze, przyjemnie, w porządku) z sobą i z innymi. Warto nauczyć się traktować siebie i innych jednakowo i jednakowo od wszystkich wymagać. To jednak wszystko może się okazać nic nie warte, jeśli nie dokonamy najważniejszego. Chodzi o to, by przyzwyczaić się, że wszystko, co nam się przydarza, prowadzi nas w kierunku, który widzimy. Jeśli naszym celem jest oświecenie – jesteśmy prowadzeni prosto ku niemu, nawet jeśli podświadomość buntuje się i opiera. Jeśli mamy ufność i jesteśmy zdecydowani na samorealizację, to “nawet psi ząb udzieli nam błogosławieństwa”. Oświecenia nie da się sobie wyobrazić. Warto jednak mieć na jego temat pozytywne wyobrażenia. One co prawda mogą co nieco przesłaniać prawdę, ale są znacznie lepsze od wyobrażeń negatywnych, które zniechęcają nas i wypełniają strachem oraz poczuciem bezsensu. Bez sensu jeszcze nikt się nie oświecił. Podobnie jak bez wdzięczności i ufności. Dążenie do oświecenia ma sens, ale traci go, kiedy pojmujemy, że głębszy sens ma samo oświecenie. Droga ma sens, dopóki prowadzi do celu. Kiedy z naszego pola widzenia znika cel, wówczas i droga staje się bez sensu. |
||
©2005 Zbyszek Ulatowski · wykonanie strony: enedue.com |